Albo luzujemy wymogi rachunkowości, albo zapowiadamy wzmożone kontrole i ścigamy nawet za niezłożenie w sądzie sprawozdań finansowych.
W przedstawionym ponad tydzień temu przez wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego planie ponad 100 rozwiązań dla firm, pojawiło się i to dotyczące rachunkowości. Plan jest taki, by podnieść limit przychodów, którego osiągnięcie zmusza do prowadzenia ksiąg rachunkowych. Obecnie wynosi on 1,2 mln euro, a ma wynieść 2 mln euro. Trudno mieć do tego rozwiązania zastrzeżenia – napisaliśmy w DGP.
I słusznie. Spróbujmy jednak sprawdzić, kto w takim razie skorzystałby na tej zmianie. Na pewno nie spółki kapitałowe, komandytowe i komandytowo-akcyjne, bo te bezwzględnie muszą prowadzić księgi. Skorzystają jedynie osoby fizyczne oraz spółki cywilne i jawne (pod warunkiem, że ich wspólnikami są osoby fizyczne), a także spółki partnerskie. U wielu z nich już dziś przychody roczne nie przekraczają 5 mln zł, w związku z czym i tak prowadzą oni podatkową księgę przychodów i rozchodów.
Pytanie natomiast, czy podniesienie limitu do prawie 9 mln zł pozwoli urzędnikom innego resortu – Ministerstwa Finansów – wywiązać się z zadań, których wypełnienia oczekuje ich szef Paweł Szałamacha.
W ujawnionym niedawno przez DGP piśmie minister finansów zalecił podwładnym zwiększenie liczby kontroli w VAT przeprowadzanych na zasadzie analizy ryzyka. Kontrolowane mają być przede wszystkim podmioty o rocznej sprzedaży powyżej 5 mln zł.
Zapewne da się to zrobić, nie widząc kont „rozrachunki z dostawcami”, „środki pieniężne w kasie”. Ale z pewnością badanie przepływów w firmie prowadzącej prostą księgę przychodów i rozchodów zajmie urzędnikom znacznie więcej czasu, niż gdyby dostali do ręki księgi rachunkowe.
Mam wrażenie, że znów przypomniała o sobie Polska resortowa.