Fala protestów polskich handlowców, którym jeszcze na etapie kampanii wyborczej obiecano wsparcie w walce z zagraniczną konkurencją, powoduje, że gęstnieje atmosfera wokół ministra finansów. Dziś Paweł Szałamacha będzie przekonywał przedstawicieli organizacji handlowych do projektu ustawy. Być może ustąpi w kilku punktach, jak choćby sposób opodatkowania sieci franczyzowych.
Handlowcy mają największy żal do autorów projektu o to, że nie zrealizowano zapowiedzi, że podatek od handlu detalicznego miał „wyrównywać szanse” między dużymi sieciami dyskontów i supermarketów (w domyśle zagranicznych) a małym i średnim handlem (polskim). Pomysł nienowy, pierwszy raz PiS przedstawił go światu w 2012 r., a jego „antysupermarketowość” polegała na ustanowieniu limitu powierzchni sklepu, powyżej którego trzeba by było płacić nową daninę.
Tak rozumiany podatek sektorowy – jako narzędzie stosowane przez państwo służące do ograniczania przerostów części rynku groźnych dla innych jego składowych – ma sens. W Europie to nie nowina i zastosowano je w sektorze finansowym, nakładając nowe daniny np. na jakieś określone grupy aktywów albo wybrane transakcje. Jeśli stawiamy diagnozę, że rakiem toczącym polski handel są sieci wielkopowierzchniowe, które wykorzystują swoją dominującą pozycję wobec dostawców i producentów i są w stanie zaoferować dzięki temu niższe ceny, co uderza w konkurencję – to do nich powinien być zaadresowany nowy podatek. I w tym kierunku powinien iść projekt ustawy.
Ale tu pojawiają się przynajmniej dwa problemy. Pierwszy to reakcja Komisji Europejskiej na obciążenie tylko wybranych uczestników rynku. Polska mogłaby nie uniknąć oskarżeń o nierówne traktowanie podmiotów.
Ale jest jeszcze drugi problem, znacznie ważniejszy. W podatku od sprzedaży detalicznej nie o żadne wyrównywanie szans chodzi, ale o zainkasowanie dodatkowych 2–3 mld zł rocznie do państwowej kasy. Taki wniosek można wysnuć po lekturze projektu przedstawionego przez MF. Podatek nie jest adresowany, a dotyka wszystkich równo, z pominięciem najmniejszego handlu. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że w takim kształcie fiskus preferuje najmniejszych (zwolnienie) i gigantów (bo są w stanie przerzucić go na dostawców), sięgając głęboko do kieszeni wszystkich pośrodku tej skali. Nie ma tu mowy o stymulowaniu konkurencji. Ustanowienie progu przychodów zwolnionych z opodatkowania wygląda raczej na akt łaski niż przemyślaną strategię. Podobnie jest w przypadku ustanowienia karnych stawek za handel w weekendy – w jaki sposób ma to preferować średnich i mniejszych kupców kosztem wielkich sieci, trudno zgadnąć. Sieci wielkopowierzchniowe z handlu w weekendy nie zrezygnują, bo to dla nich żniwa. I wcale nie muszą podwyższać cen. Za to średnie sieci i małe sklepy mogą nie być w stanie zaabsorbować dodatkowego kosztu (tak przynajmniej twierdzą ich przedstawiciele), co albo zmusi je do podwyżek (i osłabi pozycję konkurencyjną), albo do ograniczenia sprzedaży weekendowej.
Może więc lepiej uczciwie sobie powiedzieć: potrzebujemy pieniędzy na realizację naszych obietnic z kampanii i w tym celu musimy podnieść podatki, np. VAT. Wzrost stawki o 1 proc. to dodatkowe 5–6 mld zł rocznie. Politycznie byłaby to trudna decyzja: zaraz by przypomniano, że to właśnie PiS głośno sprzeciwiał się podwyżce VAT sprzed kilku lat. Ale być może to lepsze niż propozycja podatku od handlu, która w tej chwili leży na stole. Jej krytyka jest powszechna, płynie ze wszystkich stron. W tym ze strony prof. Witolda Modzelewskiego, eksperta podatkowego kojarzonego do tej pory z zapleczem intelektualnym rządu. Wypunktował on projekt jako dokument pełen dziur. Inni eksperci wypowiadają się w podobnym tonie, mnożąc wątpliwości, co oznacza, że nawet realizacja głównego celu – czyli dodatkowe miliardy w kasie – może być zagrożona.