Samochód służbowy samochodowi służbowemu nie jest równy. I nie chodzi o to, że w jednym firmowym garażu stoi bentley lub maybach, a w innym wysłużona skoda czy ford. Rzecz w tym, że na co dzień inaczej korzysta z auta np. prezes czy dyrektor personalny, a inaczej handlowiec.
Z różną też dokładnością ich podróże zawodowe (a więc i prywatne) są monitorowane. Ustalenie jednolitych zasad opodatkowania korzyści z tytułu prywatnego użytkowania służbowych samochodów nie jest więc łatwe. Co gorsza, nie jest nawet jasne, jak sensownie wytyczyć granicę między służbowym a prywatnym użytkiem, np. gdy chodzi o sprawę tak na pozór oczywistą, jak dojazdy z domu do pracy i z powrotem. Można się tylko domyślać, że spora liczba służbowych aut pod modnym nocnym klubem nie jest tam zaparkowana ze względów zawodowych. Chociaż...
Przedsiębiorstwa podchodzą do tego różnie. Jeśli stać je na to – udają, że problem nie istnieje. Jest to rozwiązanie najkorzystniejsze dla pracownika, choć ryzykowne. Ale budżet nic z tego nie ma. Stąd pomysły, by kontrolować służbowe auta np. w weekendy na parkingach centrów handlowych.
Najlepsze są najprostsze rozwiązania. W wielu krajach przychód pracownika oblicza się jako procent wartości samochodu. Resort gospodarki proponuje limit „prywatnego” przebiegu – 300 km miesięcznie – i zryczałtowany podatek, ok. 50 zł. Diabeł tkwi w szczegółach. 300 km wzięło się stąd, że zdaniem urzędników taki mniej więcej dystans pracownik pokonuje w miesiąc z domu do pracy i z powrotem. A co z krótką przejażdżką do kina, czy groziłaby spotkaniem z czyhającym fiskusem, czy też ryczałt oddala to niebezpieczeństwo? W każdym razie prostota tej propozycji i rozsądna kwota podatku są jej atutami. Oczywiście są jeszcze korzyści płynące np. z tego, że inny komfort jazdy zapewnia lamborghini, a nieco inny np. fiat panda. Ale trudno, fiskalizm musi mieć swoje granice.