Wiele kontrowersji wywoływały zmiany w CIT i VAT, planowane od początku lub od połowy przyszłego roku. Kontrowersje pozostają, terminy chyba się zmieniają.
Ministerstwo Finansów przyznaje, że nie zdąży albo że daty mogą być nazbyt „optymistyczne”. Czy to dobrze? W przypadku CIT zasadniczo tak. Zmiany mają generalnie na celu głębsze sięgnięcie do kieszeni podatników. Fiskus stale próbuje realizować ten cel poprzez decyzje urzędów i izb skarbowych, ale na przeszkodzie stają czasem sądy, orzekające na podstawie obowiązujących przepisów. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak przepisy zmienić. Jeśli jednak zmiana nastąpi później, odetchną – zapewne na rok – np. akcjonariusze spółek komandytowo-akcyjnych, a SKA będą nadal biznesowym przebojem i koniecznym komponentem wehikułów inwestycyjnych, korzystających szeroko z podwójnego zwolnienia podatkowego (w połączeniu z funduszami inwestycyjnymi zamkniętymi). Nie stanie się też nic złego, jeśli zamrożona zostanie np. propozycja potraktowania świadczeń rzeczowych jako zbycia rzeczy, w efekcie czego np. podatek od dywidendy rzeczowej płaciliby zarówno otrzymujący ją, jak i płacący (ci ostatni jako podatek dochodowy).
W przypadku VAT sprawa wygląda inaczej. Większość proponowanych zmian, nie takich znowu rewolucyjnych, jest korzystna dla podatników. I, dodajmy, wymuszona przez orzecznictwo (w tym zwłaszcza unijne) czy regulacje UE. Ale jest też – a jakże – jeden ważny wyjątek: gdyby urzędnicy się spóźnili, już z końcem tego roku, a nie przyszłego, przestałoby obowiązywać ograniczenie (6 tys. zł) w odliczaniu VAT przy zakupie auta. Jednak nie ma co na to liczyć; ta propozycja została już przezornie włączona do projektu ustawy okołobudżetowej, która zapewne zostanie przyjęta na czas. Bo, wiadomo, z korzystnymi dla podatników zmianami (lub z korzystnym brakiem zmian) nie ma co przesadzać.