Boimy się drenażu naszych kieszeni, ale jeszcze bardziej obawiamy się, że bogatym zostanie za dużo pieniędzy. Gdyby zapytać Polaka, czy chce płacić podatki, odpowiedź brzmiałaby: nie. Ale gdy pytanie zadamy konkretniej i damy prosty wybór: nie będziemy płacić podatku, ale za to będzie drożej w sklepie, do rezygnacji z podatków nie jesteśmy już tacy skorzy.
Skąd to rozdwojenie jaźni? Po pierwsze gdyby ceną za likwidację PIT miała być podwyżka VAT, wiele osób nic by na tym nie zyskało, za to sporo mogłoby stracić. Dziś, dzięki systemowi ulg, zwolnień i wyłączeń, płacony podatek jest niższy, niż wynoszą stawki PIT (18 i 32 proc.). Sporo osób dzięki ulgom na dzieci nie płaci PIT w ogóle. Na likwidacji nic by nie zyskali. Z drugiej strony podwyżka VAT oznaczałaby, że każde zakupy wyjmowałyby z ich kieszeni więcej niż dziś.
Jest też inny argument, który mimo niechęci do płacenia podatków sprawia, że niechętnie rozstalibyśmy się z podatkiem dochodowym. Ten sam, który powoduje, że nie ma przyzwolenia na wprowadzenie w tym podatku stawki liniowej. Chodzi o sprawiedliwość. Ma być po równo. Temu ma służyć PIT. Jest to środek prowadzący do sprawiedliwości w iście komunistycznym znaczeniu. Nie chodzi bowiem o to, byśmy wszyscy płacili równe podatki, tylko by w naszych kieszeniach zostawało tyle samo. Dlatego biedni mają płacić mniej, a bogaci jak najwięcej. Wszystko po to, by nie było nierówności społecznych. I choć niewiele ma to wspólnego ze wspieraniem dobrze pojętej przedsiębiorczości, w imię spokoju społecznego rząd utrzymuje pozory obowiązywania w Polsce progresji podatkowej. Mimo że ta – w postaci, jaką mamy dziś – nie ma większego sensu.