To, że na wprowadzeniu podatku dochodowego rolnicy w przeważającej większości nie stracą, jest oczywiste. Wie to każdy, kto chociaż pobieżnie przyjrzał się strukturze polskiego rolnictwa.
Ostatni spis rolny wyraźnie pokazał, że choć zaczyna przybywać gospodarstw średnich i dużych, to nadal przeważają małe spłachetki ziemi, z trudem utrzymujące właścicieli i ich rodziny. A i to tylko z uwagi na unijne dopłaty. To dlatego i sami rolnicy, i ludowcy z takim spokojem przyjmują dziś zapowiedź reformy.
Nie oznacza to jednak, że cały proces przebiegnie w atmosferze wzajemnego zrozumienia, przytakiwania, gładko i spokojnie. Główna oś sporu nie dotyczy dziś tego, czy podatek dochodowy w rolnictwie wprowadzać, ale jak to zrobić.
W klasycznym wydaniu, podatek i składki płacone od dochodu byłyby niskie lub wręcz żadne dla tych, którzy mają znikome dochody. Ale na taką stratę budżet mógłby sobie pozwolić. Z nadwyżką rekompensowałyby ją wpływ od nielicznych, ale coraz lepiej radzących sobie gospodarstw średnich i dużych. To w wielu przypadkach naprawdę sprawne organizacyjnie i finansowo przedsiębiorstwa.
I tu pojawia się kłopot. Nad bogatszymi rolnikami swoją opiekuńczą tarczę usiłują roztoczyć ludowcy, twardo obstający przy tym, że rolnikom powinno się dać wybór – czy chcą płacić podatek rolny, czy dochodowy, albo też wybór, czy ma być to podatek płacony od rzeczywistych dochodów, czy też jakaś forma ryczałtu. O takie rozwiązania koalicjant premiera Tuska stoczy w najbliższym roku pewnie nie jedną bitwę. Cel jest prosty: tak skonstruować system opodatkowania rolnictwa, by biedny rolnik nie płacił wcale, a bogaty mniej, niż musi płacić dzisiaj. Jeśli tym koalicyjnym zabiegom premier ulegnie, zamiast efektywnej reformy, czaka nas efektowna farsa.