Zbieranie podatków od obywateli przypomina skubanie pierza. Politycy chcą wyrwać jak najwięcej pieniędzy przy jak najmniejszych sprzeciwach. Dlatego uzasadniają obciążenia dobrem społecznym.
Dla polityków podwyżka podatków to samobójstwo. Jeśli już muszą, a muszą, bo kryzys i dziura w kasie, to podnoszą podatek najmniej rzucający się w oczy – VAT albo taki, który dotyczy jedynie części obywateli.
Władze Danii chcą walczyć ze szkodliwymi nawykami żywieniowymi Duńczyków. W efekcie od tego weekendu obowiązuje „podatek tłuszczowy”, którego wysokość zależy od zawartości tłuszczów nasyconych w produkcie (3 dol. na każdy ich kilogram). Podnosi on cenę hamburgera o równowartość 15 centów. Dzięki podatkowi ma się wydłużyć spodziewany czas życia Duńczyków.
Z kolei od miesiąca na Węgrzech obowiązuje „podatek chipsowy” od żywności i napojów o wysokiej zawartości cukru, soli, węglowodanów oraz kofeiny. Ma dać budżetowi 74 mln euro rocznie. Premier Węgier Viktor Orban ujął to tak: „Ci, którzy źle się odżywiają, powinni płacić więcej, by wspierać krajowy system ochrony zdrowia”. Co ciekawe, podatek ten zwany jest także hamburgerowym, choć hamburgerów nie obejmuje. Nie obejmuje też wielu tradycyjnych produktów węgierskich takich jak salami, kiełbaski, czy słonina. Widać narodowy tłuszcz nie tuczy.
O wprowadzeniu podatków „hamburgerowych” myśli się też we Francji czy, USA. W Ameryce wprowadzono za to w ubiegłym roku (w ramach reformy zdrowotnej Obamy) 10-proc. podatek od opalania w solariach. W Polsce także zwiększanie akcyzy na papierosy czy alkohol zwykle odbywa się pod hasłami walki z nowotworami i pijaństwem.
Jean Baptiste Colbert, francuski minister finansów za Ludwika XIV, mawiał, że sztukę pobierania podatków można porównać do skubania gęsi – chodzi o to, by wyrywać jak najwięcej piór przy jak najmniejszym syczeniu ptaka. To dlatego nie podnosi się PIT czy CIT, co dałoby najwyższe wpływy, ale i protesty. W przypadku podatków „tłuszczowego” czy „hamburgerowego” obywatel nie będzie syczeć, ale radować się z rządowej troski o jego zdrowie. To trochę jak ze szczytem dyplomacji. Podobno jest nim powiedzenie komuś, by się wynosił, w taki sposób, by ten czuł narastającą ekscytację na samą myśl o zbliżającej się wyprawie.
Takie podatki „zdrowotne” nie wystarczą, by zapełnić kasę państwa, więc urzędnicy fiskusa czy politycy wspinają się na wyżyny inwencji, szukając zasobnych nisz do oskubania. Najczęściej mówi się o opodatkowaniu najbogatszych. W USA poparł tę ideę Demokratów najbardziej znany inwestor giełdowy Warren Buffett. Z kolei Włosi wprowadzają właśnie w ramach pakietu ratunkowego 3-proc. podatek od osób zarabiających powyżej 300 tysięcy euro rocznie. Dotknie to około 34 tysięcy osób.
Pojawiają się dziesiątki innych podatków i parapodatków, centralnych i lokalnych. W Polsce politycy hamują się jeszcze ze względu na wybory. Na razie wiadomo, że PiS i SLD chcą podatku bankowego. Ta ostatnia partia proponowała, by wzorem Grecji wprowadzić podatek basenowy od wartości luksusowych dóbr przy nieruchomościach.
Nie tylko państwowy fiskus jest w potrzebie. Rosnące podatki na wywóz nieczystości czy psy to już banał. W niemieckim Bonn przed rozpoczęciem pracy na ulicy prostytutki muszą od niedawna wykupić bilet za sześć euro w specjalnym automacie, który przypomina parkometr. Pieniądze trafiają do kasy miasta. W istocie od czasów cara Piotra Wielkiego, który nałożył podatek na mężczyzn noszących brody, w sztuce wymyślania i pobierania podatków osiągnęliśmy spore postępy.