Po 20 latach nieustannego majstrowania przy PIT (Personal Income Tax) oraz innych rodzajach podatków mamy w Polsce system antyliberalny i aspołeczny jednocześnie. Naszej gospodarki do liberalnych zaliczyć nie można z wielu powodów
Jednym z nich jest ten, że przez budżet przechodzi około 45 proc. PKB. To znaczy, że prawie połowę wypracowanych przez nas pieniędzy zabiera państwo (czyli politycy) i to ono, a nie my, decyduje, na co te pieniądze zostaną wydane. Gospodarka zaś tym bardziej uważana jest za liberalną, im więcej pieniędzy zostawia w kieszeniach obywateli, którzy je wypracowali. W naszej – z każdym rokiem tego liberalizmu jest mniej. Fiskus skubie nas z każdej strony. Rośnie VAT, rośnie akcyza, od kilku lat zamrożone są i tak zwana kwota wolna od podatku progi podatkowe w PIT.
Kryzys podważył pewność liberalnych ekonomistów, że im niższe podatki, tym szybciej rozwija się gospodarka. Nie znaczy to jednak, że udowodniona została teza przeciwna, czyli że wyższe podatki pobudzająco wpływają na wzrost. Społeczeństwa skandynawskie – szwedzkie, duńskie czy fińskie – mogą twierdzić, że większy udział podatków w PKB przeciwdziała rozwarstwieniu społecznemu. Fiskus pełni tam bowiem rolę Janosika. Odbiera tym, którzy mają dużo, żeby dołożyć cierpiącym niedostatek. W polskich realiach tej tezy nie da się udowodnić. Nasz system podatkowy ani nie motywuje do lepszej, bardziej wydajnej pracy, jak dzieje sie to w krajach o bardziej liberalnej gospodarce, ani też nie pełni roli dystrybucyjnej, poprawiając sytuację najgorzej zarabiających czy też obarczonych liczną rodziną. Przyglądając się naszym podatkom, nie wiemy, o co państwu chodzi. Dlaczego są one właśnie takie, a nie inne? Jedyne, co rzuca się w oczy, to pazerność fiskusa. Goli wszystkich, biednych i bogatych. Prawdę mówiąc, na tych biednych zarabia najwięcej. Najbogatsi już dawno wynieśli się ze swoimi pieniędzmi poza Polskę. Są rezydentami podatkowymi w krajach łaskawszych dla posiadaczy dużych fortun. Nic dziwnego, w Polsce podatki są przecież nieprzewidywalne. Wszystko może się zdarzyć. Przecież w ciągu zaledwie 20 lat najwyższa stawka w podatku PIT wynosiła już 40, potem 45 proc., aby w 2005 r. zostać podniesiona nawet do 50 proc. Ta ostatnia nigdy nie weszła w życie, wkrótce bowiem ta sama koalicja: PiS, LPR i Samoobrona, przy poparciu PO obniżyła najwyższą stawkę do obecnych 32 proc. Nie znaczy to, że zrobiło się bardziej stabilnie i przewidywalnie. Konia z rzędem temu, kto odpowie na pytanie, dlaczego bogaty przedsiębiorca może płacić liniowy, 19-proc. PIT, a świetnie zarabiający specjalista musi płacić 32 proc.? Obaj są przecież bardzo gospodarce potrzebni.
Z tego, że Polacy płacą stosunkowo wysokie podatki (45 proc. PKB), dla najuboższej części społeczeństwa wynika jednak niewiele. Tak zwana kwota wolna od podatku (u nas 3091 zł) jest w Polsce jedną z najniższych w Unii. Stanowi niewiele ponad dwukrotność płacy minimalnej. W liberalnej Wielkiej Brytanii to równowartość prawie siedmiomiesięcznej płacy minimalnej. To najskuteczniejszy instrument poprawy sytuacji materialnej najgorzej zarabiających, o wiele lepszy niż system pomocy społecznej i zasiłki. U nas instrument ten jest wykorzystywany w stopniu minimalnym – budżetu na to nie stać.
W innych europejskich krajach ulgi na dzieci skonstruowane są tak, by poprawiać sytuację materialną rodzin najbiedniejszych. U nas najbiedniejsi nie są nawet w stanie z nich skorzystać.
Ustawa o PIT ma już 20 lat i przez ten czas nowelizowana była grubo ponad sto razy. W rezultacie chronicznego majstrowania przy niej przez polityków nie jest podobna do systemu podatku od dochodów osobistych ani w krajach liberalnych, ani w tych, które deklarują lewicową wrażliwość. Polski system PIT jest bałaganiarski, niekonsekwentny i bardziej niż do pracy zachęca do kombinowania.