Za kilka dni w prywatnych gabinetach lekarskich powinny pojawić się kasy fiskalne. Nie we wszystkich. Mimo wprowadzenia takiego obowiązku wielu lekarzy nadal będzie mogło bliższych kontaktów z kasą uniknąć. A ci, którzy nie unikną, wcale nie zapłacą z tego tytułu wyższego podatku. Chyba że do tej pory ukrywali przed fiskusem prawdziwe dochody.
Dlaczego wielu lekarzy kasy może uniknąć? Wszystko za sprawą rozbudowanego systemu zwolnień. Część z nich zależy od wysokości obrotów. Czyli tego, co lekarzowi uda się zarobić na przyjmowaniu pacjentów. Część zaś od tego, w jakich warunkach wykonuje się usługi. Ze zwolnienia można np. korzystać wtedy, gdy przyjmuje się niewielu pacjentów. Kasy można też uniknąć, gdy zamiast na rzecz pacjentów „z miasta”, usługi medyczne świadczone są na rzecz pacjentów, za których zapłaci NFZ. W sumie wychodzi na to, że żeby z kasą się zmierzyć, trzeba albo tego chcieć, albo też prowadzić naprawdę rozbudowaną praktykę z licznymi pacjentami i całkiem pokaźnymi przychodami z tego tytułu. To oczywiście nie przeszkadza – zaznaczmy od razu, że stosunkowo nielicznej, za to dość hałaśliwej – grupie lekarzy straszyć nas tym, że wprowadzenie dla nich przymusu kasowego oznacza, że ich usługi będę droższe. Pytanie tylko, niby dlaczego miałoby tak być?
Wprowadzenie kas w gabinetach lekarskich nie zmienia nic w zasadach opodatkowania usług medycznych. Płacony przez lekarza podatek jest dokładnie taki sam jak wtedy, gdy kasy fiskalnej lekarz nie ma. Zmienia się nie wysokość podatków, ale sposób jego rozliczenia. Chyba że przyjąć, że wzrost obciążeń podatkowych związany jest z tym, że w przypadku stasowania kas dużo trudniej jest w rozliczeniach z fiskusem pominąć fakt, że jakaś usługa miała miejsce. Chociaż i tu doświadczenie oraz opowieści urzędników skarbowych uczą, że nie jest to rzecz niemożliwa. Nasza narodowa pomysłowość w omijaniu przykrych obowiązków wobec państwa (i społeczeństwa przy okazji) nie zna granic. Osobiście chcę jednak wierzyć, że to nie ten argument przemawia za wspomnianymi strachami. Chcę wierzyć, że żaden z lekarzy niczego przed fiskusem nie ukrywał, nie ukrywa, i ukryć nie zamierza.
Można jeszcze przyjąć, że wzrost cen to jakaś tam pochodna kosztów nabycia kasy. A nawet dwóch kas. Z przepisów wszak jasno wynika, że gdy się kasa popsuje, usług świadczyć nie wolno: czyli lekarz z popsutą kasą pacjentów przyjmować nie może. Tyle tylko że i tu koszty te łagodzi specjalna ulga. Za zakup kasy można odzyskać nawet 90 proc. jej ceny, pod warunkiem tylko, że zwrot nie przekroczy 700 zł. Na każdą kupioną kasę rzecz jasna. A co nie zwróci państwo, można sobie wpisać w koszty działalności. Cena ukasowienia gabinetu nie jest zatem koszmarnie duża. Jeśli ktoś poniesie koszty usługi, dlatego że wprowadzono mu kasę fiskalną, świadczy to raczej o tym, że przedstawiciele fiskusa mają rację, twierdząc, że kasy potrzebne są po to, by ograniczyć szarą strefę. Jako pacjent mam jednak nadzieję, że fiskus się mylił. I kasy w gabinetach niczego w cenniku nie zmienią.