Spójrzmy prawdzie w oczy: szykuje się nowy podatek od wynagrodzeń pracowniczych. Mowa o likwidacji 30-krotności prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia miesięcznego w gospodarce narodowej, po przekroczeniu której pracownicy przestają obecnie płacić składki na ubezpieczenia emerytalne i rentowe. Podatek tym różni się od opłaty (skarbowej, adiacenckiej itp.) i tym bardziej od składek ubezpieczeniowych, że nie ma nic wspólnego z ekwiwalentnością. Uczą o tym na pierwszym wykładzie ze wstępu do prawa podatkowego. Zobowiązany płaci, nie mogąc liczyć na to, że otrzyma coś w zamian.



Z całą pewnością likwidacja 30-krotności nie przełoży się na wyższe świadczenia emerytalno-rentowe w przyszłości. W tej sytuacji dalsze utrzymywanie określenia „składki na ubezpieczenia emerytalne i rentowe” faktycznie mijałoby się z celem. Uczciwiej jest nazwać to podatkiem, nawet jeśli będzie on ukryty pod nazwą jednolitego.
Obawiam się, że głośno dyskutowane połączenie trzech obciążeń w jedno nie zakończy się zmniejszeniem ciężarów podatkowo-składkowych. Nie oszukujmy się, gdyby faktycznie taki był cel zmian, to żaden rząd przy obecnych potrzebach budżetowych nie zdecydowałby się na taki krok. Nie byłoby też sondowania opinii publicznej w sprawie likwidacji 30-krotności oraz podatku liniowego. Prawdopodobnie zresztą nie będą to jedyne skutki zespolenia obecnego PIT, składek ZUS i zdrowotnej w jedno, jednolite obciążenie.
W zasadzie trudno nawet o złudzenia, skoro sami wysyłający sygnały o wprowadzeniu już od 2018 r. jednolitego podatku nie ukrywają, że chodzi o dociążenie tych, którzy zarabiają dużo, a oddają państwu mało. W założeniu ma być sprawiedliwie; ci, którzy zarabiają dużo, mają płacić dużo, a ci, co ledwo wiążą koniec z końcem, odczują ulgę.
Pytanie, czy faktycznie odczują i kto konkretnie. 30-krotność to obecnie kwota 121 650 zł i pamiętajmy, że jest to przychód (konkretnie podstawa wymiaru składek), a nie dochód, od którego liczymy podatek. Czy zniesienie tego limitu faktycznie uderzy po kieszeni jedynie krezusów?
Zamożni z pewnością odczują skutki likwidacji podatku liniowego, ale przy okazji straci wielu, którzy dużych pieniędzy na oczy nie widzieli, walcząc dzień w dzień o utrzymanie swoich niewielkich firm na niezwykle wymagającym i konkurencyjnym rynku. Owszem, skoro wybrali 19-proc. podatek liniowy, to jest on dla nich korzystniejszy niż skala podatkowa. Nikt tego nie ukrywa, na tym polega wybór. Ale czy nie taka była idea wprowadzenia podatku liniowego – by pomóc przedsiębiorczym, gdy nie mogą liczyć na żadne inne wsparcie ze strony państwa?
Wszyscy zakładają się o wygrane w meczach piłkarskich. Wolałabym postawić na to, że jednolity podatek dochodowy spowoduje wzrost obciążeń fiskalnych. I sromotnie przegrać.