Dla realizacji obietnic wyborczych rząd, jak wiadomo, planuje znaleźć dodatkowe wpływy budżetowe dzięki opodatkowaniu sklepów wielkopowierzchniowych i aktywów banków. Przecież to nic trudnego, wystarczy odpowiednia ustawa, a ci duzi podatnicy wyciągną z kieszeni dodatkowe miliardy i przyniosą je do budżetu.
Aż ciśnie się na usta pytanie, czy autorzy tych pomysłów nigdy nie słyszeli o krzywej Laffera i jednej z podstawowych zasad ekonomii z tego wynikającej, a mianowicie, że im większe obciążenia podatkowe, tym wpływy do budżetu z tych podatków coraz mniejsze?
Naiwność, która bije z myślenia, że wystarczy uchwalić nowe podatki, a pieniądze zaczną szerokim strumieniem same płynąć, jest aż nadto porażająca. Oczywiste jest bowiem, iż ci duzi podatnicy dlatego są duzi, że wiedzą, co i jak robić, by legalnie, w majestacie prawa podatków nie płacić. Jest również oczywiste, że koszty takich podatków zapłacimy my wszyscy – w odpowiednio zwiększonych cenach towarów i usług, które na co dzień kupujemy. Już sam mistrz Einstein powiedział: „Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”, dlaczego więc od tylu już lat władcy narodu wymyślają nowe podatki jako antidotum na dziurę w państwowej kasie, a potem wszem i wobec obwieszczają, że właśnie od teraz będzie pięknie, dostatnio i sprawiedliwie. Gdy jednak okazuje się, że wpływy z tych podatków zamiast rosnąć maleją, następuje wielki szok. No cóż, w takim systemie nie będzie pięknie i dostatnio, bo nigdzie na świecie tak nie jest.
Pewnie narażę się wielu, ale najbardziej zdrowe systemy finansowe i gospodarcze funkcjonują tam, gdzie podatki są niewielkie albo w ogóle ich nie ma, czyli w rajach podatkowych, tak znienawidzonych przez socjalne rządy. Bo to właśnie w takich jurysdykcjach dawno zrozumiano, że kapitał płynie tam, gdzie ma przyjazne warunki do funkcjonowania, a nie tam, gdzie zostanie rozszarpany na przeróżne pseudospołeczne fanaberie elit rządzących w postaci podatków. Muszę przyznać, że propagandowy wymiar pomysłów tworzenia nowych podatków jest trafiony, co wynika ze znikomej wiedzy finansowej i ekonomicznej przeciętnego Polaka. Jest jednak również niezwykle szkodliwy zarówno dla gospodarki, jak i dla tego przeciętnego Polaka. To bardzo dobrze wygląda, gdy władza krzyczy, że zabierze bogatym, by dać biednym. Ale już niestety skrzętnie przemilcza fakt, że za te wszystkie pomysły i tak na końcu zapłaci zwykły obywatel.
Nie sposób nie zauważyć pewnej prawidłowości w naszej polskiej rzeczywistości, a mianowicie tego, że za każdym razem w trakcie nowych wyborów stajemy się uczestnikami igrzysk, zamiast beneficjentami nowych zdrowych pomysłów, które skupiałyby się na tym, jak ograniczyć kolosalne i zbędne wydatki budżetowe, a tym samym otworzyć drogę do znacznych obniżek podatków, i w rezultacie korzystać z faktycznego wzrostu gospodarczego poprzez wzrost konsumpcji i inwestycji. Wtedy nikomu nie potrzeba byłoby państwowej jałmużny w postaci 500 zł na dziecko, bo każdy z nas sam będzie zdolny do wypracowania wystarczających środków na swoje wydatki i swoją przyszłość. Nie potrzebujemy państwa opiekuńczego, tylko rozsądnego i ograniczonego do jego niezbędnych obszarów działania. Każdy bowiem pomysł polegający na rozdawnictwie coraz to większych środków budżetowych jest z definicji szkodliwy, ponieważ ci, którym się te środki zabiera, będą się skupiać nie na inwestycjach i rozwoju, lecz na kolejnych sposobach przeróżnych optymalizacji, w tym podatkowych. Ci natomiast, którym się je przekazuje, tracą motywację do myślenia i działania, czyli efektywnej pracy. Po co się bowiem starać i wysilać, skoro państwo i tak da. W ten sposób tworzy się patologię systemu finansowego państwa, w którym wciąż wzrastający deficyt budżetowy staje się czymś całkowicie normalnym, wszak dzisiaj wszyscy żyją na kredyt. Bez wątpienia jednak życie na kredyt ma swój kres i obawiam się, że powoli długimi krokami zbliżamy się do tego kresu. Przebudzenie zaś może być bardzo brutalne, czego jednak nam wszystkim nie życzę.