Prosty przykład pokazuje, jak w praktyce funkcjonują przepisy podatkowe i jakim są wyzwaniem nie tylko dla przedsiębiorców, ale i zwykłych zjadaczy chleba. W ostatnich dniach opisaliśmy kilka wyroków NSA w sprawie tzw. dożywotników.
Dzięki jednemu osoba, która przed upływem pięciu lat od zakupu przekazała dom czy mieszkanie bliskim w zamian za opiekę, nie zapłaci podatku dochodowego. Na podstawie innego w identycznej sytuacji podatek trzeba będzie uregulować.
Co to ma wspólnego z państwem prawa (i elementarną sprawiedliwością), nie wiem. To, oczywiście, nie pierwszy raz, gdy wskazujemy na zupełnie sprzeczne wyroki dotyczące dożywotników. Problem w tym, że czas płynie, a podatnicy nadal zmuszeni są grać w ruletkę: nie wiedzą, czy transakcje są opodatkowane, czy nie, i tylko od losu (a ściślej: od składu orzekającego w WSA lub NSA) zależy, jaka będzie ostateczna odpowiedź. Jednomyślny jest oczywiście tylko fiskus, który zawsze w takich przypadkach domaga się daniny – ale to przecież żadna niespodzianka.
Liczba sporów i wyroków wskazuje, że dożywocie jest ustanawiane częściej, niż myślimy. Pisałem już w tym miejscu, że w zgodzie z intuicją, rozsądkiem i faktami trzeba uznać, że jest to czynność odpłatna, podobnie jak sprzedaż nieruchomości. Nie ma bowiem wątpliwości, że w grę wchodzą – niepozbawione przecież wartości – wzajemne świadczenia stron: nieruchomość (przeniesienie własności) w zamian za pakiet świadczeń dla wyzbywającego się jej.
Postulowałem jednak – zważywszy, że nie ma żadnego sposobu, by precyzyjnie lub przynajmniej w dużym przybliżeniu określić wartość świadczeń dla dożywotnika – aby umowa tego rodzaju, w szczególności zawierana między osobami najbliższymi, miała identyczne skutki podatkowe, jak darowizna czy spadek. Alternatywą jest stosowana przez niektóre sądy fikcja prawna, zgodnie z którą przychód dożywotnika jest równy wartości rynkowej zbywanej przez niego nieruchomości. Tyle że, moim zdaniem, fikcja ta nie ma uzasadnienia w obowiązujących przepisach: sądy przyjmują domniemanie, którego w prawie próżno szukać i które z rzeczywistością też nie ma wiele wspólnego. A ponadto oznacza to, że zupełnie ignorujemy charakter tego typu umów, gdzie ekwiwalentność świadczeń nie jest celem i najczęściej nie występuje.
Oczywiście, nic się w tej sprawie nie zmieniło. Fiskusowi to nie przeszkadza. Czasem wygrywa, czasem przegrywa. Sądom też nie. Są przecież powołane do tego, by interpretować przepisy po swojemu, a że interpretacje są zupełnie przeciwstawne – nawet w odniesieniu do identycznych stanów faktycznych – to już trudno. Pytanie tylko, jak ma to rozumieć podatnik. Widzi bowiem, że żyje w schizofrenicznym świecie. I, co gorsza, widzi też, że nikt tej schizofrenii nie leczy. A można by to zrobić prosto: jednym ruchem ustawodawcy, a jeśli ten jest zbyt ślepy lub leniwy, jedną interpretacją ogólną albo jedną uchwałą NSA.