Przez najbliższe trzy lata będziemy płacili coraz wyższe podatki. To skutek likwidacji niektórych ulg oraz stałego progu podatkowego.
Podniesienie pierwszego progu podatkowego, który od ponad trzech lat wynosi 85 528 zł, to marzenie ściętej głowy – przewidują ekonomiści. Rząd ma przecież jasny plan: zejście z deficytem finansów publicznych poniżej 1 proc. PKB w 2015 r. – To będzie wymagać restrykcyjnej polityki podatkowej. A likwidacja niektórych ulg i zamrożony próg oznaczają, że efektywna stopa podatkowa będzie rosła – mówi Piotr Bujak, główny ekonomista Banku Nordea.
Podatki i nasze pieniądze / DGP
Próg podatkowy jest stały od momentu jego wprowadzenia, czyli od początku 2009 r. Został wpisany do ustawy, więc aby go zmienić, potrzebna byłaby zmiana prawa. Fiskus wcale się do tego nie pali, choć teoretycznie powinien uwzględniać przy wyliczaniu progu tempo wzrostu płac czy inflacji. Gdyby to zrobił, biorąc pod uwagę tempo wzrostu cen (czyli innymi słowy utraty wartości pieniądza), dzisiaj rozliczalibyśmy podatki przy limicie dochodów rzędu 95 tys. zł, a dochód niepodlegający opodatkowaniu wynosiłby 3421 zł zamiast 3091 zł.
Dla rządu zamrożony próg to dowód na wysoką dyscyplinę budżetową – tak przedstawia to choćby Komisji Europejskiej. Ale dla obywateli oznacza to nic innego, jak konieczność płacenia coraz wyższych podatków. 98 proc. z nas zarabia rocznie mniej niż 85 tys. zł i to głównie oni są ofiarami „dyscypliny finansowej” ministra Rostowskiego.
Jak rosną podatki, widać po wzroście stawki efektywnej podatku uwzględniającej odliczenia i ulgi. Czyli pokazującej, ile tak naprawdę płacimy fiskusowi. W roku 2009, czyli w pierwszym roku obowiązywania nowej skali podatkowej, stawka efektywna w pierwszym przedziale wynosiła 13,93 proc. Czyli kto wtedy zarobił 50 tys. zł brutto w ciągu roku, fiskusowi musiał – po wszystkich odliczeniach i ulgach – oddać dokładnie 6965 zł. Rok później przy takich samych zarobkach oddawał już 7035 zł, bo stawka efektywna wzrosła do 14,07 proc.
Kłopotu by nie było, gdyby wzrost podatków był jedynym obciążeniem dla naszych płac. Ale tak nie jest. Problemem są także powoli rosnące pensje – ledwie nadążają za wzrostem cen. W 2009 r. inflacja wyniosła 3,5 proc., rok później – 2,6 proc., a w 2011 r. – aż 4,3 proc. Efekt: w ubiegłym roku po raz pierwszy od sześciu lat realnie spadł dochód rozporządzalny (czyli łączny dochód z pracy, odsetek bankowych, zapomóg, darowizn i wszystkich innych źródeł) na osobę – dokładnie o 1,4 proc.

98 proc. Polaków to ofiary dyscypliny finansowej resortu Jacka Rostowskiego

Marcin Mróz, ekonomista BNP Paribas, mówi, że odmrożenie progu mogłoby być impulsem, który pobudziłby gospodarkę. Więcej pieniędzy w kieszeniach podatników oznaczałoby większe wydatki, czyli wzrost konsumpcji. – To jest dużo lepsze narzędzie do pobudzania wzrostu niż np. drukowanie pieniądza przez banki centralne. Teoretycznie można by z niego skorzystać, gdyby nie to, że jesteśmy zakładnikiem dużego deficytu finansów publicznych – mówi.
Ekonomiści są zdania, że w obecnej chwili musimy zacisnąć zęby i zmniejszać deficyt kosztem wyższych podatków. Bo to może się opłacić w przyszłości – jeżeli teraz rząd ustabilizuje budżet, to w czasach poważnego kryzysu będzie miał możliwość stosowania fiskalnych dopalaczy, jak obniżanie podatków. Dlatego Piotr Bujak z Banku Nordea radzi szukać innych sposobów na pobudzanie gospodarki. – Wzrost konsumpcji czy inwestycji można uzyskać, likwidując bariery biurokratyczne czy ściągając inwestorów zagranicznych – wylicza.