Ministerstwo Finansów szacuje, że do budżetu państwa wpłynęłoby prawie 74 mld zł więcej, gdyby nie ulgi podatkowe. Już jednak pobieżna lektura drugiej edycji stosownego raportu każe w te wyliczenia wątpić.
Z pewnością suma utraconych dochodów jest o wiele większa, ponieważ strat, wynikających z wielu ulg, fiskus nawet nie próbuje oszacować. To dziwi tym bardziej, że wiele z tych podatkowych preferencji przypomina raka z przerzutami. Legalne zwolnienie z podatku powoduje rozrost szarej strefy. Żaden przedsiębiorca nie wytrzyma bowiem nieopodatkowanej konkurencji. Interes da się prowadzić tylko wtedy, gdy nie trzeba się dzielić z fiskusem.
Rajem podatkowym jest cała polska wieś. Właściciel gospodarstwa rolnego jest zwolniony nie tylko od podatku od dochodów osobistych, gdy uprawia ziemię. Nie płaci PIT także wtedy, gdy prowadzi np. pensjonat. Warunek, że na cele agroturystyczne nie może wynajmować więcej niż pięć pokoi, łatwo obejść. Właścicielem kolejnych pięciu może być szwagier. Zresztą i tak nikt tego nie sprawdza. Tenże rolnik może nawet zarabiać na przemysłowym przetwórstwie, pod warunkiem że przetwarza tylko płody lub mięso pochodzące z własnego gospodarstwa. Jeśli ma kilka tysięcy hektarów, interes może się kręcić na całkiem sporą skalę.
Dochód z pensjonatu, w który „miastowy” wliczyć musi 8 proc. VAT, dzięki preferencjom podatkowym, rolnik może więc mieć nieopodatkowany. W cenie żywności, którą zjedzą goście, także nie ma VAT ani żadnych innych podatków. Dzięki temu na polskim wybrzeżu czy Mazurach kwitnie taka nieopodatkowana agroturystyka, z której państwo nie ma nic. Każdy przedsiębiorca, który zechce w sąsiedztwie prowadzić podobny pensjonat, tyle że bez ulg podatkowych, nie wytrzyma cenowej konkurencji. Albo padnie, albo też musi kręcić.
Jedynym działem w rolnictwie, który – teoretycznie – podlega opodatkowaniu, jest produkcja specjalna. To np. hodowla zwierząt futerkowych, kurze fermy czy produkcja pieczarek. Przedsięwzięcia od lat bardzo dochodowe, z biednym rolnictwem niemające nic wspólnego. Większość naszego eksportu warzyw osiąga tak imponujące wielkości dzięki temu, że kryją się pod tym właśnie pieczarki. I bardzo dobrze, niech przedsiębiorczy ludzie zarabiają. Powinni jednak, tak jak inni przedsiębiorcy, płacić stosowne podatki. Tymczasem Ministerstwo Finansów od lat sobie z tym nie radzi. Duże firmy, które i tak – tyle że na własne cele – prowadzą dość skrupulatną księgowość – z państwem rozliczają się symbolicznym ryczałtem. Przed laty jakiś urzędnik z brudnego palca wyssał na przykład, że właściciel kurnika przemysłowego z każdego kurczaka osiąga dochód w wysokości... jednego grosza. Na podobnej, księżycowej zasadzie wylicza się dochód i zysk producentów pieczarek, hodowców norek i szynszyli czy właścicieli szklarni. Strat poniesionych z tego tytułu przez budżet państwa nie sposób więc nawet policzyć. Nie sposób odpowiedzieć też na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Czy dlatego, że spora grupa najbogatszych posłów zajmuje się właśnie produkcją specjalną?
Wyłącznie polityczne uzasadnienie mają też ulgi dla właścicieli ogródków działkowych i całego Polskiego Związku Działkowców, mającego wielkie wpływy w SLD. Chodzi oczywiście nie o działki pracownicze poza rogatkami miast, ale o te w centrum Warszawy czy innych metropolii. W najdroższych, najbardziej atrakcyjnych miejscach. W lokalizacjach, gdzie gminy w postaci podatku gruntowego zarabiają grube miliony złotych. Ale nie od działkowców, ci są z podatku zwolnieni. Z raportu MF wynika, że z powodów... socjalnych. Całoroczne okazałe domy, które nierzadko na tych działkach powstają, od podatku od nieruchomości zwolnione są również. Jeśli w centrum miasta jest publiczny park, korzystać z niego mogą wszyscy. Na teren ogródków działkowych nieupoważnionym wstęp jest zabroniony.
Można co roku liczyć stracone miliardy, które z powodu ulg podatkowych nie wpłynęły do budżetu. O wiele racjonalniej byłoby jednak zacząć je likwidować. Nie wszystkie, wbrew pozorom, są społecznie uzasadnione, chociaż zapewne olbrzymia większość ma swoich politycznych protektorów.