Raj podatkowy to jedno z najdziwniejszych pojęć w rozmowach o gospodarce. Raj kojarzy się z czymś pięknym, niepowtarzalnym, boskim. A skoro tak, to zapewne podatki są tam dokładnie takie, jak w biblijnym Edenie. Nie ma ich wcale. Czyż nie jest to miejsce, w którym każdy z nas chciałby się znaleźć?
Magazyn DGP / GazetaPrawna.pl
A jednak jeśli ktoś publicznie mówi o rajach podatkowych, to zazwyczaj nimi straszy. Stosuje się to określenie jako zbiorczą nazwę takich miejsc na świecie, do których – jak przekonują przedstawiciele wrogich im Unii Europejskiej, OECD czy rządu USA – uciekają bogaci z twoimi pieniędzmi. W ten sposób unikają płacenia podatków od dochodu magnaci finansowi, właściciele przedsiębiorstw, ich menadżerowie, a nawet dentyści, aktorzy i muzycy (np. Bono). Wszyscy oni optymalizują się w rajach kosztem budżetu twojego kraju. Twoim kosztem – bo z tych niezapłaconych podatków miałbyś lepszy szpital, twoje dziecko lepszą szkołę, a bezrobotny małżonek wyższy zasiłek.
Raj podatkowy jednych (bogatych) jest z tej perspektywy piekłem podatkowym drugich (biednych). Są nawet ekonomiści przekonujący, że gdyby pieniądze wytransferowane do rajów (szacuje się je w sumie nawet na 32 bln dol.) pozostały w krajach, w których je zarobiono, przestałyby one mieć problemy z zadłużeniem. Na przykład strefa euro z dłużnika netto stałaby się kredytodawcą netto. Szkoda tylko, że cała ta narracja nie trzyma się kupy.
Całkiem swojska egzotyka
Obronę rajów podatkowych można przeprowadzić na tylu poziomach, że właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Najlepiej więc od sprecyzowania, o czym tak naprawdę mowa. Czarny PR, który rajom podatkowym zrobiły rządy świata oraz samozwańczy agitatorzy, sprawia, że mogą one wydawać się zwykłemu zjadaczowi chleba jakimiś odległymi krainami zamieszkałymi przez tłustych, cynicznych bankierów strzegących wielopiętrowych sejfów pełnych złota. W końcu, gdy mowa o nich, najczęściej pojawiają się takie egzotyczne nazwy, jak Kajmany, Panama czy Brytyjskie Wyspy Dziewicze i same rozpoznawalne nazwiska.
Tymczasem by zostać uznanym za raj podatkowy nie trzeba być małą wyspą położoną na Morzu Karaibskim. Chociaż nie ma jednej ogólnie przyjętej definicji, to wszystkie używane dzielą wspólne założenie: raj podatkowy to takie miejsce na mapie, które dzięki konstrukcji swojego systemu fiskalnego, głównie dzięki niskim stopom, przyciąga kapitał zagraniczny. Może to być więc każde państwo czy region administracyjny, które z niskich podatków robi magnes na obcy kapitał. Można więc w ten sposób nazwać zarówno jurysdykcje, w których pieniądze są tylko tymczasowo parkowane dla celów czystej optymalizacji podatkowej i reinwestowane gdzie indziej, jak i te miejsca, w których pieniądze są inwestowane bezpośrednio i trwale np. w budowę fabryk czy sieci handlowych. Rajem podatkowym są zatem, owszem, Kajmany, ale są nimi również Szwajcaria, Luksemburg, niektóre landy Niemiec czy część Włoch. Można do nich zaliczyć specjalne strefy ekonomiczne w krajach takich jak Polska (mamy ich 14), a nawet niektóre stany USA. Ba! Jeden z najważniejszych rajów podatkowych na świecie to właśnie amerykański stan Delaware, w którym fasadowe spółki rejestrują takie koncerny, jak American Airlines, Apple, Cargill, Coca-Cola, Ford, General Electric, Google, JPMorgan Chase czy Wal-Mart. Spółki te nawet mieszczą się formalnie pod jednym adresem.
Według niektórych wyliczeń na świecie jest w sumie ponad 70 rajów podatkowych. Sporo. Ale czy naprawdę stworzył je nie Bóg, a szatan? Wątpliwe. Już samo to, że rządy, które na arenie międzynarodowej dzielnie zwalczają obce raje podatkowe, tak często same sankcjonują istnienie własnych, powinno dać nam powód do zakwestionowania wiary w jednoznacznie diaboliczną naturę miejsc o niskiej bądź zerowej stopie podatkowej. Rządy. Właśnie. Oto klucz do zrozumienia wojny z rajami.
Bandytyzm stacjonarny
Mancura Olsona nie polubiłby chyba żaden polityk znajdujący się u władzy. Ten nieżyjący już amerykański ekonomista z Princeton w błyskotliwy sposób analizował zachowania grupowe, tłumacząc np., skąd bierze się polityczna siła związków zawodowych. Zajmował się też instytucją rządu. Śledząc jego genezę w książce „Władza i dobrobyt”, Olson dochodzi do wniosku, że rządy to tak naprawdę odpowiedniki bandytów z fazy przedpaństwowej, a więc anarchicznej. Bandyci dzielili się na dwie główne grupy: nomadów i osiadłych. Pierwsi, uprawiając swój proceder, zainteresowani są zagrabieniem ofierze całości tego, co posiada, gdyż ich spotkanie z nią jest prawdopodobnie jednorazowe. Drudzy wiedzą, że będą mieć do czynienia przez dłuższy czas z tą samą grupą ofiar. Nie chcą posiąść całej ich własności, a tylko jej część, tak by ofiary zachowały produktywność i mogły dostarczać im dóbr w przyszłości. Pierwsi są krótkowzroczni, drudzy myślą perspektywicznie. Obie grupy łączy kierowanie się wyłącznie własnym bandyckim interesem. Olson porównywał bandytów nomadycznych do krótkotrwałych rządów autokratycznych, a osiadłych do rządów długotrwałych. Jeśli dyktator zmienia się co kilka lat, chce w ciągu swojej krótkiej kadencji zagrabić jak najwięcej. Jeśli zaś wie, że porządzi dłuższy czas, zmniejsza ucisk podatkowy i inne rodzaje opresji (zazwyczaj).
Czy ta teoria ma jednak zastosowanie do państw demokratycznych? Te przecież w zamian za pobierane podatki – w przeciwieństwie do większości historycznych dyktatorów – coś oferują. Tym czymś są usługi publiczne. Budują szkoły, szpitale, drogi, strzegą naszego bezpieczeństwa itd. To ważna różnica. Niektórzy twierdzą, że zgodę na pobór podatków celem finansowania usług publicznych podpisujemy już w momencie narodzin, dołączając do danego społeczeństwa, a politycy to tylko ich wykonawcy wynajęci w drodze wyborów. Nie są naszymi władcami, ale wręcz służącymi (ministrami) i to my, jako społeczeństwo, dajemy im przywilej korzystania z owoców naszej pracy dla naszego dobra. Czy na pewno jednak nie można porównywać ich do bandytów? W literalnym sensie na pewno nie, ale przecież i powyższa teoria jest równie idealistyczna, co nieprawdziwa. Wiele w niej poezji, mało realizmu. I na podobnej – poetyckiej, metaforycznej – zasadzie coś jednak współczesne rządy z bandytami łączy.
Jak zauważa ekonomista i spec od podatków Daniel J. Mitchell, na zachodnie demokracje można patrzeć jak na polityczny duopol, w którym jedna po drugiej rządzą w rzeczywistości zaledwie dwie partie różniące się skrajnie retoryką, ale programem już najczęściej tylko kosmetycznie. Akceptują więc generalne status quo co do konieczności funkcjonowania gospodarki w oparciu na wolnym rynku, postulując jednocześnie jakieś rodzaje regulacji, redystrybucji i wydatków publicznych finansowane z danin podatkowych. Politycy jednak – to z kolei jedna z głównych tez szkoły wyboru publicznego, która patrzy na nich bez romantyzmu – nie są pozbawieni prywatnych motywacji. Najczęściej są to osoby żyjące wyłącznie z polityki i od niej uzależniające prywatny sukces materialny. To prawda, dostarczają usług publicznych, ale głównie po to, by móc utrzymać się w dwupartyjnym cyklu wymiany władzy i żyć na przyzwoitym poziomie. Politycy demokratyczni, będąc u władzy, zachowują się więc jak bandyci stacjonarni – nie ustalają skrajnie wysokich podatków, wiedząc, że zaszkodziliby tym przede wszystkim sobie samym, zarzynając kurę znoszącą złote jajka, czyli nas, obywateli. Jak to wszystko się ma do kwestii rajów podatkowych?
Po pierwsze nie szkodzić
Z jednej strony politycy (z wyjątkiem kilku szaleńców) nie chcą ustalać stóp podatkowych na skrajnie destrukcyjnym dla gospodarki poziomie 80 czy 90 proc., z drugiej nie wiedzą też za bardzo, jaki poziom opodatkowania pozwoli jednocześnie sfinansować usługi publiczne i utrzymać wzrost produktywności obywateli i firm. (Niestety prawdopodobnie jest to niemożliwe do jednoznacznego ustalenia). Rządy są także poddawane ze strony elektoratu ciągłej presji na zwiększanie wydatków sektora publicznego, której często ulegają, co w efekcie prowadzi do wzrostu zadłużenia budżetowego. W długiej perspektywie jedynym sposobem na sfinansowanie zadłużenia są podatki. Ten oczywisty fakt sprawia, że regularnie rośnie potrzeba ich podnoszenia, co w praktyce owocuje podatkami dla gospodarki nieoptymalnymi – takimi, które dla przynajmniej niektórych ludzi stanowią zbyt wysoki ciężar. Wówczas ludzie ci albo uciekają do szarej strefy (dotyczy to głównie niezamożnych) i nie płacą podatków wcale, albo uciekają do innych jurysdykcji podatkowych, które za opłatą manipulacyjną pozwalają na uniknięcie większości opodatkowania. I na tę ucieczkę stać faktycznie przede wszystkim ludzi bogatych i duże korporacje.
Istnienie rajów podatkowych jest więc skutkiem istnienia rządowego, podatkowego bandytyzmu.
Co dzieje się z pieniędzmi zaparkowanymi w raju? Owszem nie trafiają do budżetu państwa, z którego przywędrowały, ale nie trafiają też do żadnego skarbca, by tam bezczynnie leżeć. Może stać się z nimi jedna z dwóch rzeczy: mogą zostać w coś zainwestowane albo skonsumowane. Jeśli zaś zostaną zamrożone na koncie, to tylko tymczasowo. Oszczędności to odroczona konsumpcja. W każdym przypadku kontynuują swoją gospodarczą podróż i dają komuś w jakimś miejscu świata zarobek. Jeśli jakaś polska firma wytransferuje do raju swój dochód, może zainwestować go np. w Chinach. Jeśli jakaś szwedzka firma uczyni podobnie, może zainwestować go w Polsce. Światowe inwestycje to sieć powiązań przypominająca pajęczynę, a nie droga jednokierunkowa. O tym, zdaje się, politycy nie chcą pamiętać, gdy mówią o „obcym kapitale wyprowadzającym zyski z Polski”.
A co z argumentem, że raje podatkowe, ograniczając dochody podatkowe, przyczyniają się do wzrostu zadłużenia państw, a więc wymuszają dalsze wzrosty podatków i w efekcie zjawisko ucieczki podatkowej się intensyfikuje? Politycy nazywają to wyścigiem na dno i gdyby mieli rację, można by raje podatkowe faktycznie obwiniać nawet o kryzys zadłużenia publicznego strefy euro. Trzeba by przyłączyć się do chóru ekspertów OECD mówiącego o „szkodliwej konkurencji podatkowej” i nawołującego do harmonizacji podatków, bo o to się rządom rozchodzi. Nie jest to jednak prawda. Owszem uszczelnienie podatków prowadzi do wzrostu dochodów budżetowych, ale jest to wzrost krótkotrwały. Dlaczego? Zwolennicy uszczelniania zapominają o przyczynie, dla której ucieczka podatkowa w ogóle ma miejsce. Przypisywanie uciekinierom złych intencji (chcą nas okraść, chciwcy!) przekona część elektoratu, ale nie tę myślącą.
Powtórzmy: ludzie uciekają, bo stawki podatku są (dla nich, w ich własnej subiektywnej ocenie) za wysokie. Obrazuje to wyszydzana czasami krzywa Laffera, a więc teoria mówiąca, że dla każdej gospodarki i branży istnieje optymalny poziom opodatkowania, po przekroczeniu którego mimo wzrostu podatków dochody maleją. Wyobraźmy sobie na moment, że ktoś wprowadza w Polsce horrendalnie wysokie podatki i drakońskim prawem uniemożliwia optymalizację w rajach. Przypominałoby to działanie bandyty nomadycznego, który pozbawiając nas własności, zmniejsza naszą produktywność. Spadłby dochód narodowy, który jest przecież bazą opodatkowania. Słowem wysokie podatki plus 100-procentowa szczelność w dłuższym okresie zduszą rozwój.
I stanie się tak wbrew tezom, że sektor publiczny zainwestuje pieniądze z podatków równie dobrze co prywatny, a więc ogólna produktywność zostanie utrzymana, a może nawet wzrośnie. Ekonomiści są zgodni, że sektor prywatny inwestuje pieniądze lepiej niż publiczny, a zbyt wysokie podatki prowadzą do spowolnienia wzrostu gospodarczego. Pokazuje to np. dobrze Rudolf Macek z Technical University of Ostrava, w pracy z 2015 r., analizując wpływ opodatkowania na rozwój w państwach OECD. – Wyniki analiz świadczą o ewidentnym szkodliwym wpływie na wzrost gospodarczy zarówno podatku korporacyjnego, jak i podatku od dochodów osobistych – pisze Macek w podsumowaniu. Z kolei małżeństwo ekonomistów – Christina D. Romer i David H. Romer z University of California, Berkeley, w jednej z prac precyzuje, że podniesienie podatków o 1 proc. może zmniejszyć realny PKB kraju o nawet 2–3 proc., głównie dlatego, że ma bardzo mocny i negatywny wpływ na inwestycje.
Po drugie pomaga
Istnienie rajów podatkowych jest w dużej mierze efektem zbyt wysokich podatków. Ale to nie wszystko: jest ono konieczne też dla tych rządów krajów o wysokich podatkach. Niepotrzebna jest ta moralność Kalego, która każe im posiadać własne raje, a zwalczać raje obce. Dlaczego? Rządy świadome istnienia konkurencji, którą są raje podatkowe, nolens volens samoograniczają swoje fiskalne apetyty, a więc unikają mentalności bandyckiego nomady. W mniejszym stopniu duszą więc wzrost PKB, niż gdyby raje nie istniały. Co więcej, w wyniku konkurencji podatkowej rządy nie tylko wolniej podnoszą podatki, lecz czasami nawet je obniżają. Dobrym przykładem tego zjawiska są obniżki podatków dla firm wprowadzone przez Ronalda Reagana w USA i Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii w latach 80. XX w. Było to bodźcem dla innych państw i od tamtej pory w całym świecie rozwiniętym analogiczne podatki zaczęły spadać – obecnie są średnio niższe o ok. 26 proc. Jednym z krajów, które m.in. dzięki radykalnym obniżkom podatków dla firm zawdzięczają awans z ligi biedaków do superbogatych, jest Irlandia. Zmniejszyła najwyższe stawki podatkowe z 65 do 40 proc. (podatek dochodowy) i z 50 do 20 proc. (od zysków kapitałowych), i z kraju o PKB per capita poniżej 10 tys. dol. (lata 80.) doszła do poziomu ponad 60 tys. dol. obecnie. Świetne warunki podatkowe przyciągnęły głównie amerykański kapitał, który potraktował Irlandię jako drzwi do Europy, ale zmotywowały także socjalne państwa europejskie, takie jak Francja, do ograniczenia własnych podatkowych szaleństw. I teraz możemy być świadkami podobnego zjawiska: gdy do cięcia podatków znów wzięły się Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, podobne kroki zapowiedziała Francja, Włochy, Kanada czy Japonia.
To, że sąsiad tnie podatki, chcąc stać się rajem podatkowym, nie powinno nas martwić, nawet jeśli podatki u nas wciąż są wysokie. Badania przeprowadzone przez Qing Honga i Michaela Smarta z University of Toronto w 2007 r. wskazują, że kraje o wysokim opodatkowaniu dzięki sąsiadowaniu z rajami podatkowymi korzystają w ten sposób, że rośnie u nich liczba inwestycji zagranicznych. Po pierwsze, napływają one właśnie z tych rajów. Po drugie, inwestorzy, wiedząc, że mają pod ręką raj, nie przejmują się aż tak bardzo wysokimi podatkami w kraju, w którym chcą zainwestować. Raje w sąsiedztwie neutralizują więc szkodliwość wysokiego opodatkowania.
Daniel J. Mitchell zauważa, że raje podatkowe wymuszają także zwiększoną dbałość o jakość systemu podatkowego w nierajach. Często bowiem to właśnie zbytnie jego skomplikowanie odstrasza kapitał, a każdy przecież chce wyglądać dobrze w oczach inwestorów zagranicznych. W tym świetle trzeba też patrzeć na projekt ustawy, który ostatnio przyjął rząd, a która docelowo ma na terenie całego kraju wprowadzić jedną wielką specjalną strefę ekonomiczną i zastąpić wspomniane wcześniej 14 wykrojonych 20 lat temu obszarów tego typu.
Gdy myślimy raj podatkowy, myślmy też konkurencja podatkowa. Powinniśmy być świadomi, że bez niej nasz kontynent byłby znacznie biedniejszy. Ralph Raico, nieżyjący już profesor historii Europy z Buffalo State College, w tekście „Europejski cud” zwraca uwagę, że jedną z przyczyn, dla których w Europie w ogóle pojawił się kapitalizm, było to, że wcześniej istniała możliwość akumulacji kapitału. A istniała, bo państwowa konfiskata prywatnego majątku była przez wcześniejsze sześć wieków bardzo niemile widziana. Król czy parlamenty wbrew powszechnym wyobrażeniom byli w kwestii poboru nowych podatków mocno ograniczani i dyscyplinowani. Tę dyscyplinę podtrzymywała olbrzymia decentralizacja władzy panująca w Europie. Poszczególne księstwa i królestwa już wówczas konkurowały ze sobą o kapitał, w tym kapitał ludzki.
– Klucz do rozwoju Zachodu można znaleźć w fakcie, że choć Zachód konstytuował pojedynczą cywilizację – łacińskie chrześcijaństwo – był jednocześnie radykalnie zdecentralizowany. W przeciwieństwie do innych kultur, chińskiej, indyjskiej czy islamskiej, Europa była systemem podzielonych i konkurujących ze sobą władztw – pisze Raico.
Ubezpieczenie od despotyzmu
W tym wszystkim warto pamiętać, że obecnie raje podatkowe służą nie tylko obywatelom nadmiernie opodatkowanych zachodnich państw demokratycznych. Wciąż stanowią bezpieczną przystań dla kapitału z krajów rządzonych autokratycznie, w których władza ma tendencję do arbitralnego rozporządzania majątkiem obywateli. Jeśli mierzyć to udziałem wyprowadzonych aktywów w PKB, to najbardziej prawdopodobnymi klientami rajów podatkowych będą obywatele Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Wenezueli, Arabii Saudyjskiej, Rosji i Argentyny (dane z 2007 r.), a więc krajów raczej politycznie niepewnych. Czy to źle, że ludzie uciekają przed despotami? Chcielibyśmy im to uniemożliwić?
Nie broni się także argument, że wśród uciekinierów podatkowych są często przestępcy i oszuści, raje ułatwiają im pranie brudnych pieniędzy. Prawda jest tymczasem taka, że wyprać brudne pieniądze znacznie łatwiej w londyńskim City niż w Panamie. Wyspecjalizowane raje podatkowe – co przyznaje nawet CIA – mają jedne z najbardziej restrykcyjnych procedur bezpieczeństwa w tym względzie. Nie znaczy to, że pranie brudnych pieniędzy się tam nie zdarza. Zdarza się. Czy to znaczy, że raje należy zamknąć? Nie. Tak samo jak to, że niektórzy piorą brudną forsę, otwierając restauracje, nie znaczy, iż należy zakazać działalności całej branży restauratorskiej.
Swoją drogą, czy ktokolwiek z nas chciał dzielić się pełnymi informacjami o swoich finansach z rządem? Dopóki bowiem rząd jest dobry i syty, póty jest w porządku. Ale co, jeśli się zepsuje np. tak, jak zepsuł się rząd Argentyny w latach 90.? W wyniku rządowej polityki pieniężnej podatkowi patrioci trzymający oszczędności w krajowych bankach zamiast w bankach zagranicznych stracili połowę swoich pieniędzy. Na wypadek takiego scenariusza warto mieć plan B.
To jak, panie premierze? Byli tacy, którzy obiecywali w Polsce drugą Irlandię. Nie jest to zły pomysł. Ale pan może obiecać nam namiastkę raju i obietnicę tę zrealizować, obniżając podatki. Niekoniecznie wyłącznie zachodnim korporacjom czy samym firmom, co po prostu wszystkim: „zwykłym Polkom i Polakom”.
Jedną z przyczyn, dla których w Europie w ogóle pojawił się kapitalizm, było to, że wcześniej istniała możliwość akumulacji kapitału. A istniała, bo państwowa konfiskata prywatnego majątku była przez wieki niemile widziana