Takie czasy, że nie wystarczy już interpretacja indywidualna ani ogólna, że o samym przepisie nie wspomnę. Uchwalone przez Sejm prawo to zaczyn, z którego minister finansów bądź szef Krajowej Administracji Skarbowej zaczynają dopiero wyrabiać ciasto. Czasem wyjdzie z tego znośny piernik. Częściej niestety zakalec. Najrzadziej wyrasta puszysta baba.
I jest jak w typowej cukierni – kto zapłaci więcej, ten nie będzie żałował. Kto nic nie wysupła, obejdzie się smakiem.
Przykładów aż nadto. Tydzień temu pisałam o dwukrotnych już – w ciągu zaledwie miesiąca – wyjaśnieniach do nowelizacji, która weszła w życie od 1 stycznia 2018 r., a dotyczy 50-proc. kosztów uzyskania przychodów. Wyjaśnienia niczego nie tłumaczą, wręcz przeciwnie, czynią jeszcze większy zamęt i ostatecznie odsyłają do... ministra kultury i dziedzictwa narodowego.
Niedawno na łamach DGP opisywaliśmy interpretację ogólną ministra finansów w sprawie VAT od usług wykonywanych na rzecz szpitali i innych placówek medycznych. Minister starał się wyjaśnić, jak rozumieć przepisy ustawy, a powstało totalne zamieszanie. Minister jedno, branża drugie. O paradoksie, dyskusja nie toczy się już o przepis, tylko... jak rozumieć interpretację ministra.
Skoro spór jest o właściwe odczytanie wykładni ogólnej, to cóż mówić o interpretacjach indywidualnych, wydawanych na wniosek konkretnych podatników? Piszemy dziś o chaosie, jaki od kilku lat panuje w sprawie stawki VAT na fast foody. Zapoczątkowały go błędne – jak uznał minister w połowie 2016 r. – interpretacje indywidualne, które (tu kolejna ciekawostka) nadal w wielu przypadkach obowiązują. Dyrektor Krajowej Informacji Skarbowej nie stwierdził jeszcze ich wygaśnięcia.
Kontynuujemy również inny wątek z cyklu „never ending story” – stawki VAT na produkty podobne. I wyjaśniamy – w ślad za NSA – że interpretacje indywidualne nie służą dochodzeniu, czym kieruje się klient przy wyborze ciastek.
W tle mamy jeszcze liczne broszury. W samym tylko w styczniu br. MF wrzuciło ich hurtem 17 na swoją stronę internetową. A w każdej zapisało na końcu pouczenie: „Broszura ma charakter informacyjny i nie stanowi wykładni prawa”.
Gdzie więc mowa o szumnie wprowadzonej rok temu nowej formie – urzędowych objaśnień, które miały chronić podatników przed zmiennością wykładni fiskusa?
Wychodzi na to, że gwarancję tę daje tylko opinia zabezpieczająca. Jej waga jest nieporównywalna z charakterem interpretacji ogólnych i indywidualnych. Tamte chronią na niby, bo jak wskazują liczne przykłady fiskus często znajduje dziurę w całym i twierdzi, że stan faktyczny jest jednak inny niż opisany we wniosku. Za to opinia zabezpieczająca jest jak glejt. Z tą tylko różnicą, że za wniosek trzeba zapłacić 20 tys. zł. Tyle kosztuje dziś pewność prawa.