Celem nowelizacji ustaw o PIT i CIT jest m.in. chęć zwiększenia obciążeń firm, a częściowo także osób fizycznych. Dodatkowe wpływy mają – zgodnie z szacunkami resortu finansów – sięgnąć prawie 2 mld zł w pierwszym roku od wprowadzenia zmian - mówi w wywiadzie dal DGP Paweł Mazurkiewicz, doradca podatkowy i partner w MDDP.
Głównym deklarowanym przez Ministerstwo Finansów celem projektu nowelizacji ustaw o PIT, CIT i zryczałtowanym podatku dochodowym jest uszczelnienie systemu podatkowego oraz walka z optymalizacjami podatkowymi. Czy widzi pan jeszcze jakieś inne cele poza wskazanymi w uzasadnieniu do projektu?
Celem projektu nie jest tylko uszczelnienie systemu podatkowego. Dotychczasowe zmiany w ustawach o podatkach dochodowych szły w kierunku likwidacji optymalizacji i możliwości legalnego korzystania z rozwiązań postrzeganych przez fiskusa jako luki w przepisach. Obecny projekt idzie raczej w kierunku podwyższenia podatków. Uszczelnianiem systemu nie jest bowiem np. przewidywane wprowadzenie limitu opodatkowania ryczałtem dochodów z najmu (według stawki 8,5 proc.) dla osób fizycznych. To decyzja obliczona na to, że osoby uzyskujące dochody z najmu powyżej 100 tys. zł powinny albo prowadzić działalność gospodarczą, objętą 19-proc. PIT, albo opodatkować ten dochód według skali podatkowej, czyli według stawek 18 i 32 proc.
Uszczelnieniem nie jest również propozycja, aby dochody ze zbycia wierzytelności, w tym własnych, zaliczać do innego źródła niż przychody z działalności gospodarczej. Podobnie oceniam propozycję wprowadzenia kwoty minimalnego podatku od galerii handlowych i biurowców o wartości początkowej przekraczającej 10 mln zł. Wszystko to są decyzje obliczone na podwyższenie opodatkowania. Dodatkowe wpływy z tych i pozostałych zmian w projekcie mają dać budżetowi państwa prawie 2 mld zł.
Ministerstwo wskazuje, że propozycja wprowadzenia podatku minimalnego od nieruchomości komercyjnych to odpowiedź na konkretne działania podatników zmierzające do zapłaty niższego podatku w Polsce.
Jeżeli fiskus chciałby podważyć te „konkretne działania podatników”, które – jak uważa – są nastawione jedynie na osiągnięcie korzyści podatkowych, to ma do dyspozycji chociażby klauzulę generalną przeciwko unikaniu opodatkowania. Rozumiem, że jej zastosowanie jest kłopotliwe, ale przecież po to właśnie została ona wprowadzona, aby – w pewnym uproszczeniu – eliminować z obiegu gospodarczego sztuczne działania podatników obliczone na uzyskanie korzyści podatkowych.
Czy chce pan powiedzieć, że resort idzie na skróty, proponując m.in. podatek minimalny?
Tak. Mam wrażenie, że resort nie wierzy, aby przy użyciu normalnych instrumentów, takich jak postępowania podatkowe, interpretacje ogólne, kontrole, można było dojść do tych samych celów, które zakłada projekt. Wprowadza się więc – co widać zwłaszcza na przykładzie proponowanego opodatkowania nieruchomości komercyjnych – broń masowego rażenia, bo jest to po prostu wygodniejsze niż jednostkowe kontrole. Innym przykładem jest propozycja zakładająca, że wydatki na usługi niematerialne będzie można zaliczać do kosztów podatkowych tylko do pewnego limitu. Jest to chyba przejawem niewiary w to, że urzędnicy fiskusa mogą zakwestionować tego rodzaju koszty pod kątem celowości ich ponoszenia lub na podstawie obecnie obowiązujących przepisów o cenach transferowych. W projekcie limitujemy wszystkie wydatki niematerialne, niezależnie od tego, czy uznajemy je za uzasadnione gospodarczo, czy nie, także wtedy, gdy wydatki te zarówno co do zasady, jak i co do wartości są gospodarczo uzasadnione. Na szczęście przedstawiciele MF zapowiedzieli już, że ta część projektu zostanie zrewidowana. Prawdopodobnie w najbliższych tygodniach przedstawiona zostanie nowa wersja projektu. Warto obserwować, jakie wnioski wyciągnie resort finansów z krytyki przedstawionej nie tylko przez środowiska biznesowe, ale także NBP i KNF.
Mimo wszystko jednak MF chce też ukrócić działania polegające na sztucznym generowaniu kosztów podatkowych.
Na pewno nie są to działania powszechne. Jeśli się zdarzają, to fiskus powinien je wykrywać za pomocą przeznaczonych do tego procedur, a nie zmiany przepisów, która uderzy również w firmy prowadzące normalną działalność gospodarczą.
Projekt zmierza też do wdrożenia dyrektywy ATAD. Jak pan ocenia to dostosowanie?
To prawda, że Polska musi implementować dyrektywę w zakresie przepisów o niedostatecznej kapitalizacji. Mam jednak wrażenie, że posuwamy się zbyt daleko. Zwróćmy uwagę na to, że w Polsce mamy strukturalny niedobór depozytów w porównaniu z udzielonymi kredytami. Zagraniczne inwestycje (w tym w formie pożyczek czy kredytów bankowych) w pewnym stopniu zasypywały dotychczas tę dziurę. Czytając jednak uzasadnienie projektu, można dojść do wniosku, że to źle, ponieważ odsetki, które musimy płacić, zaliczamy do kosztów podatkowych. Trzeba się więc na coś zdecydować: albo potrzebujemy zagranicznych pieniędzy, aby finansować polską gospodarkę, albo nie. Jeśli chcemy się rozwijać, to w pewnym stopniu musimy się finansować z zagranicy. Skoro tak, to musimy płacić odsetki i mieć możliwość zaliczania ich do kosztów. Płacenie odsetek od zagranicznego zadłużenia – jeżeli są to odsetki określane na poziomie rynkowym – nie jest samo w sobie problemem dla rosnącej gospodarki.
Czy działania Komisji Europejskiej, albo szerzej OECD, nie są jednak przejawem pewnej hipokryzji? Bo z jednej strony KE i OECD dążą do tego, aby przedsiębiorstwa wykazywały podatek w kraju, w którym powstaje dana wartość, a z drugiej – nie wyłącza to konkurencji podatkowej między poszczególnymi krajami.
Okazuje się, że walka z konkurencją podatkową między poszczególnymi krajami Unii Europejskiej jest bardzo trudna. Unia od lat mierzy się z problemem Luksemburga (który pozwalał na opodatkowanie części koncernów międzynarodowych symboliczną stawką podatku) czy Irlandii (która również posiada bardzo korzystne dla firm przepisy podatkowe i to do niej płynie kapitał wypracowany w innych krajach). Jakiekolwiek rozwiązania tej kwestii wymagałyby trudnych – bo wymagających konsensusu – decyzji politycznych.